Złociste było popołudnie. Rdzawe, jesienną półmgłą przygaszone słońce zasuwało szybę blasków w gęstwę drzew bez ruchu. Stały w glorji wierzchołki cyprysów, piły tęsknotę zachodu cmentarne lipy. Nerwowe liście osiki, białopiennych brzóz, tknięte czerwoną powodzią, drżały tajemnym szmerem, w łaskę przebogate. I cichy był cmentarz, wieczornych przeczuć pełen. Osnute przędzą babiego lata krzyże prężyły linje ramion, śmierci drogowskazy. Marmurowe grobowce, smukłe stele we wieńce przybrane, falą wstęg powiewne rzucały w dal cieniste kontury, a gdy padł obraz i dłużył się czarnym zasięgiem, schylały się nad nim zdumione, w żałości nad sobą i dolą. Oblane ogniem krwi urny, pozgonne łzawnice nurzały w chwale życia uśpione popioły — zawartość wnętrz; oddawały się późnym pocałunkom słońca grobowe dziewice, chłodne, bez skazy, przed żarem bezpieczne, co rodzić nie miały — w jesiennej pieszczocie…
Bezsilny wietrzyk, co wkradł się stamtąd przez bramę, igrał w żałobnych szarfach, że fruwały czarne: smutna zabawka cmentarnych godzin…
Gdzieś na gałązce jaśminu przekwitłej od dawna, zmartwiałej, ptaszek świergotał piosenkę — mały, biedny ptaszek. Wtem zamilkł spłoszony; od furty posuwał się pogrzeb i nucąc znikał tam w górze, gdzie topól tak wiele. Salve Regina…
Stefan Grabiński, Kruk.