WOJNA.
Po bitwie.
Koło wsi R. na zachód od Sochaczewa skończyła się bitwa dwudniowa. Na polu, gdzie okiem rzucić, pełno ludzi, którzy kręcą się po pobojowisku grupami po kilku, czasem w pojedynkę. W pobliżu drogi dwudziestu włościan – starych, młodych, a nawet prawie dzieci – kopie rów sążniowej szerokości, długi na czterdzieści kroków. Obok, jeden przy drugim, czasem jeden na drugim, leży koło setki trupów żołnierzy niemieckich.
Leżą młodzieńcy bez zarostu i brodaci mężczyźni: leżą ludzie prości i inteligenci. Wszystkich twarze poczerniałe, z zapadłymi policzkami, z nienaturalnie zaostrzonymi nosami. Wszyscy prawie pokrwawieni. Czerep pocisku trafił w twarz i zamienił ją w ciemną plamę, z poczerniałymi strzępami mięsa. Obok roztrzaskane ramię: krew zalała cały mundur, nawet buty. A dalej kadłub bez nóg, oberwanych wybuchem granatu…
W powietrzu unosi się ckliwy zapach, od którego w głowie zaczyna się kręcić. Co kilka minut podjeżdża wóz chłopski z nowym ładunkiem ciał ludzkich. Po chwili leżą już one obok innych…
O sto kilkadziesiąt kroków od tego miejsca żółci się piaskiem okop niemiecki. Pełno tutaj ciekawych, którzy zbierają porozrzucane naboje, torby, szlify, nawet listy i strzępki kopert z adresami.
W jednym miejscu w okopie siedzą dwaj martwi żołnierze niemieccy. Jeden z nich ściska jeszcze w zesztywniałych rękach kolbę karabina, lufa leży obok, na nasypie.
– Dalibóg, jak żywi! – odzywa się ktoś z grupy ciekawych.
Nieco dalej leży żołnierz w poprzek rowu, z szeroko rozpostartemi rękoma. A dalej jeszcze jeden i jeszcze, jeszcze wielu…
Mogiła bratnia już gotowa. Kopacze odrzucają łopaty i układają poległych na dnie rowu wpoprzek, jednego obok drugiego – a potem drugą warstwę – na nich.
Już skończyli. Starzec z blachą na piersiach zdejmuje czapkę – wszyscy obecni idą za jego przykładem.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech… – głośno i wyraźnie wymawia starzec słowa modlitwy. A potem podnosi garść piasku i rzuca ją na mogiłę. Wszyscy obecni czynią to samo, poczem kilkunastu ludzi bierze się do łopat i piasek zaczyna szybko pokrywać skrwawione głowy, ręce i nogi…
Głos Lubelski z 7 I 1915 r. (Nr 7)