Wizyta Prezydenta Rzeczpospolitej Ignacego Mościckiego na Lubelszczyźnie, maj 1939 r.
W czerwcu roku 1937 wybraliśmy się z Panem Prezydentem Rzeczpospolitej w podróż pociągiem do Rumunii. Pan Prezydent wolał jechać pociągiem, bo z samolotami i limuzynami różne dziwne rzeczy się działy ostatnimi czasy i Pan Prezydent nie chciał już więcej ryzykować. Wprawdzie linię kolejową prowadzącą z Warszawy do Lublina zamierzano zamknąć wskutek remontu, ale ponieważ jechaliśmy jeszcze przed 11 czerwcem, zaoszczędzono nam podróży drogą okrężną, przez Łuków.
Wsiedliśmy więc do pociągu (nie byle jakiego, prezydenckiego!) i raźno ruszyliśmy na Lublin.
W Dęblinie dosiadł się do nas jakiś naczelnik, który jechał do Lublina. Co ciekawe specjalnie przyjechał w tym celu… z Lublina! Dziwne, nie uważacie? Przyjechał z Lublina, tylko po to, żeby do niego… się przejechać! Musi jaki miłośnik kolei… Od naczelnika dowiedzieliśmy się, że na dworcu w Lublinie czekają na Pana Prezydenta jakieś wielkie szychy. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież bym coś wiedział, gdyby Pan Prezydent gustował w tych akurat owocach lasu. Jeżyny, orzechy – to i owszem. Ale żołędzie, kasztany? A już szyszki?! Może się skusił, bo duże? Chociaż to dziwne, bo przecież wszyscy wiemy, że w Polsce Szyszki są bardzo szkodliwe…
Naczelnik zdradził również, że przed nami jedzie pociąg… pilotowy! Skład złożony z lokomotywy i jednego wagonu. Wyobrażacie to sobie? Ktoś chyba doszedł do wniosku, że nasz maszynista (zresztą inżynier wysokiej klasy) pobłądzi na torach i nie trafi do Lublina. No, ludzie… Jaka to filozofia jechać po torach? Wszak tor, jak po sznurku, prowadzi pociąg do wyznaczonego celu! Jak tu pobłądzić? Kolejna zagadka tej podróży.
Do Lublina przyjechaliśmy punktualnie o godzinie 15 minut 12 (sekund 14 – żeby być bardziej precyzyjnym). Gdy tylko pociąg zatrzymał przy peronie lubelskiego dworca, rzuciłem się do okna, co by te wielkie szychy zobaczyć . Jakież było moje rozczarowanie! Na peronie nie było żadnych szych, a nawet małych szyszek. Kłębił się za to jakiś mały tłumek z flagami, orkiestrą wojskową, z jakimś generałem i towarzyszącym mu, elegancko wyfrakowanym, jegomościem z wąsikiem… Ale szyszek, widzicie, żadnych… Chyba nie muszę Wam mówić, jak bardzo byłem w tamtym momencie rozczarowany.
A może szychy są zbyt duże, by zmieścić je na peronie – pomyślałem, nie tracąc nadziei – Peron wszak nieduży, pełno na nim wiwatującego luda, pewnie więc szychy zostawili przed dworcem! To duże szychy – uśmiechnąłem się w duchu – przecież na małym peronie nie ma dla nich miejsca!
W tej samej sekundzie wyskoczyłem na peron i energicznie roztrącając tłum (generałowi chyba nawet czapkę w tym rozgardiaszu strąciłem) pobiegłem w stronę wyjścia. Szybko przemierzywszy dworcową halę, wybiegłem na zewnątrz i…
…i…
… i – jak się zapewne już domyśliliście – tu też NIE BYŁO ŻADNYCH WIELKICH SZYCH!!!
Gdy tylko uświadomiłem sobie grozę całej sytuacji, to normalnie, jakby cały świat zawalił mi się w jednej chwili… Pociemniało mi w oczach, nogi mi zmiękły… Żeby nie upaść, musiałem usiąść na ławce. Z dziesięć minut trwało, nim odzyskałem pełnię władz umysłowych. Po kolejnym kwadransie wróciły też siły fizyczne. Wstałem i smętnie powlokłem się w stronę peronów.
I tu kolejny szok: na peronie… nikogo już nie było! Pociąg z Panem Prezydentem po prostu zniknął! No tak, nie było mnie z pół godziny… Peron opustoszał, a jedyną żywą duszą w okolicy, był cieć, który energicznymi ruchy wielkiej miotły sprzątał po uroczystości. Pan Prezydent odjechał beze mnie i zostałem w Lublinie! O Borze! (to taki las…) Las? Las! Szychy, nadchodzę!!!
„Express Lubelski i Wołyński” nr 157 z 8 VI 1937 r.