Zastanawiamy się teraz, czy kiedykolwiek istniał taki sen jak życie na powierzchni ziemi, czy może to miejsce, w którym teraz przebywamy, zawsze było naszą jedyną rzeczywistością i tylko sami się mamiliśmy. Wleczemy się, powłócząc nogami, przez ciemność dławiącą cuchnącymi oparami wyziewów grzyba, niczym dwie zagubione dusze błąkające się po piekle… Dzisiaj zaklinaliśmy ich na wszystko, by skończyli z nami, lecz usłyszeliśmy jedynie dochodzący z każdej strony śmiech i kątem oka dostrzegliśmy cienie wywoływane ich przemykaniem wokół nas. Przekroczyliśmy już próg strachu. Skończcie z nami, nie zabawiajcie się dłużej. Jasno i wyraźnie widać, że tutaj, teraz, na swoim terenie, to oni są naszymi Panami i Władcami. Zeszłej nocy przeglądałem moje wcześniejsze notatki i chichotałem, czytając dowody świadczące o mojej olbrzymiej naiwności. „Zdegenerowane pozostałości niegdyś potężnej cywilizacji”. Zaprawdę, w rzeczy samej. Przebyliśmy już tyle dziwacznych i złowrogich komnat, wypełnionych nieziemskimi wręcz budynkami i widokami – jakież to cuda tam widziałem! Grzyby pulsujące w ciemności purpurową jasnością. Istoty, które można było dostrzec jedynie gdy się uśmiechały, gdyż ich skóra odbijała otoczenie. Bezokie, pulsujące ślepe salamandry, powoli chłonące pozostałymi zmysłami otaczającą je martwą ciemność. Mówiące, skrzydlate zwierzęta. Bezgłowe istoty, szeptem wypowiadające nasze imiona. I wszędzie, za każdym razem, szare kapelusze.
Jeff Vandermeer, Miasto szaleńców i świętych: Hoegbottoński przewodnik po wczesnej historii miasta Ambergris
W ten dość nietypowy sposób zapraszam do lektury pewnego tekstu, który już niebawem zainauguruje istnienie nowego działu Gabinetu. Uzupełnieniem zapowiedzi (i podpowiedzią) niech będzie materiał ilustracyjny, który możecie znaleźć pod adresem:
Jako mamidła – piękne…