Lubelski styczeń roku 1946 nie należał do najweselszych. W zniszczonym wojną i okupacją kraju rozpoczynał się właśnie kolejny rok sowieckiej okupacji i budowania Polski ludowej. Wśród czasopism, wskrzeszonych (w pewnym sensie) po wyzwoleniu Lublina spod okupacji niemieckiej, znalazła się „Gazeta Lubelska”, wydawana jako „niezależne pismo demokratyczne”. Ukazywała się tylko do roku 1947, kiedy to władze komunistyczne ostatecznie rozwiały iluzję niezależności, zamykając „Gazetę”. Nadchodziły czasy monopolu „Sztandaru Ludu” – nie było miejsca na mrzonki o demokracji i wolności.
Na razie jest jednak rok 1946: łamy wydanej 8 stycznia „Gazety” zdominowała tematyka powinności obywatelskich („Czy donoszenie o nadużyciu jest zasługą i obowiązkiem obywatelskim?”) – żeby nie było żadnych wątpliwości: oczywiście, że tak! Minister Informacji i Propagandy, Obywatel Stefan Muszyński uważał, że donoszenie o nadużyciach i oszustwach i piętnowanie ich jest bezwzględnym obowiązkiem obywatelskim. (…) jest to konieczne w interesie Państwa, (…)wysoce etyczne i przyczyni się tylko do uzdrowienia naszych stosunków. Wtórował mu towarzysz Petruczynik (imię znane Redakcji… – w rzeczywistości Feliks), wojewódzki sekretarz PPS (Polska Partia Socjalistyczna), poseł z ramienia PPS do KRN (Krajowej Rady Narodowej). KRN to stworzona przez komunistów imitacja „demokratycznego” parlamentu (zob. Sejm po ostatnich wyborach). Tow. Petruczynik stwierdził: Na pytanie, czy donoszenie o nadużyciach jest obowiązkiem obywatelskim, każdy logicznie myślący człowiek odpowie twierdząco. Ale… z obserwacji życia codziennego widzimy, że nie wszyscy obywatele poczuwają się do tego obowiązku, jakkolwiek w zasadzie przyznają jej słuszność. Cóż się zatem stało? Tow. Petruczynik wyjaśniał dalej: wydaje mi się, że jest to pozostałość po postawie obywatela w państwie kapitalistycznym, w którym interesy państwa, raczej władzy państwowej, jako czegoś nadrzędnego nie zawsze pokrywały się z interesami czy to poszczególnego obywatela, czy też poszczególnych grup społecznych (teraz to się już skończy, obrońcy „demokracji”…). Tutaj następuje dłuższy wywód, który pomijamy, przechodząc do konkluzji: obywatel Demokratycznego Państwa Polskiego nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że władza w Polsce Demokratycznej jest władzą wyłonioną z jego woli, podlega kontroli całego społeczeństwa i musi postępować tak, jak tego wymaga interes całości. Ciekawe, czy ktoś w to rzeczywiście wierzył… A Wy wierzycie?
Nie o polityce jednak chcemy dziś mówić, a o handlu. Czas powojenny nie należał do najłatwiejszych: żywność podlegała reglamentacji i sprzedawano ją na kartki. Kończący się okres świąteczny pozwalał na podsumowanie sytuacji panującej w handlu: jak się bowiem okazało w okresie przedświątecznym, wielu posiadaczy karty I-ej kategorii (mowa o kartkach żywnościowych) spotkało dotkliwe rozczarowanie, gdyż nie mogli otrzymać rozdzielanych śledzi, śliwek czy też marmelady. Co się stało: czy – nie daj Borze (to taki las!) – śledzie zeżarły wszystkie śliwki i zagryzły je marmeladą? Na szczęście wyjaśnienie przynosi, zacytowany już przed chwilą, artykuł „Urząd Aprowizacyjny wyjaśnia…”.
Urząd otrzymał 21.200 śledzi na 21.000 kart zaopatrzeniowych – jak łatwo policzyć dysponował rezerwą aż 200 śledzi! Niestety, to nie wystarczyło: na skutek nieprzewidzianego manka w beczkach ze śledziami. Jak wielu konsumentów zostało pokrzywdzonych, tego akurat artykuł nie podaje. Milczy również o ewentualnych przyczynach deficytu tej, jakże popularnej również i dzisiaj, ryby. Można tylko przypuszczać, że braki powstały w czasie transportu, a ryby trafiły na czarny rynek (rozkradzione przez spekulantów, na których najwidoczniej nikt nie chciał donosić…). Tym niemniej, choć było już za późno, by śledzie trafiły na wigilijny stół, wprowadzono rejestrację tymczasowo pokrzywdzonych, dzięki czemu ok. 20 stycznia mieli otrzymać upragnione śledzie, gdy tylko ich odpowiednia ilość zostanie przydzielona do sklepów.
Śledzie można było kupić w każdym sklepie (zakładając, że posiadał zgodę władz na sprzedaż reglamentowanych towarów), jednak już monopol na sprzedaż śliwek (przypuszczalnie suszonych), posiadała naonczas jedynie Lubelska Spółdzielnia Spożywców: wydawano je tym konsumentom, którzy jeszcze nie zdołali wykorzystać swych kuponów. Dodatkowo, posiadacze kart I kategorii otrzymać mieli jako „prezent” świąteczny jeszcze po pół kg. cukru. LSS wydawał też posiadaczom kart I kategorii marmeladę jako artykuł przeznaczony jeszcze na święta.
Jak wyjaśnił wspomniany Urząd, przyczyną niedociągnięć technicznych w rozdziale artykułów żywnościowych na karty, było w pierwszym rzędzie zwolnienie tych artykułów do rozdziału już w ostatnim terminie przedświątecznym, a także niezdyscyplinowanie samych konsumentów, którzy nie poczuwają się do rejestrowania kart, a przez to wprowadzają zamęt w obliczeniach i rozdziale artykułów. Stąd też, by uniknąć podobnej sytuacji w styczniu i lutym, apel do obywateli o zdyscyplinowanie się i wcześniejsze zarejestrowanie kartek. To jednak nadal nie wyjaśnia losu zaginionych śledzi…
Ale co tam śledzie! Krucho było również z pieczywem: Na poruszoną przez nas sprawę złego wypieku chleba kartkowego, otrzymaliśmy wyjaśnienie, że chleb musi być dobrze wypieczony, odpowiednio jasny i podsypany otrębami, a nie, jak często zdarza się, masą trudną do określenia, przypominającą sieczkę. Zupełnie jak w czasach obecnych. Z tą jednak różnicą, że dzisiejsi piekarze nie muszą obawiać się konsekwencji swojej działalności, a w roku 1946 w wyniku przeprowadzonej kontroli aresztowano kilku nieuczciwych piekarzy… A dzisiaj?
A dzisiaj dwa pytania na zakończenie:
1. Co się stało ze śledziami?
2. W roku 1946 Lublin zamieszkiwało 99 400 osób (wg spisu powszechnego), zatem jeśli konsumentów z kartkami I kategorii było 21 000, to co jadło pozostałych 78 400 Lublinian? Kartki II kategorii?
Podziękowanie
Komenda Wojewódzka M. O. składa gorące podziękowanie społeczeństwu m. Lublina za paczki świąteczne dla rodzin poległych milicjantach [pisownia oryg.] i dla szeregowych milicjantów.
Poległych na polu chwały?
Gazeta Lubelska z 8.I.1946 r. (Nr 8)