Być może niektórzy czytając „Memuary… ” zastanawiali się gdzie pracuję. Otóż nie mogę tego zdradzić. Nie mogę? Oczywiście, że mogę ale nie zrobię tego. Nie wprost. Żadnych adresów, numerów pokoju ani rozmiaru biurka. I już nic w tym wpisie nie powiem. Ale Terry Pratchett i owszem:
Wszyscy znali bibliotekarza, tak samo dokładnie, acz niezbyt precyzyjnie, jak zna się ściany, podłogi i wszelkie inne nieistotne, ale konieczne dekoracje sceny życia. Jeśli w ogóle go pamiętali, to jak wzdycha delikatnie za plecami, jak siedzi pod biurkiem i naprawia książki albo jak sunie na czworakach między regałami w poszukiwaniu ukrytych palaczy. Każdy mag dostatecznie nierozsądny, by zaryzykować ukradkowego skręta, orientował się dopiero wtedy, gdy miękka skórzasta dłoń wyciągała mu się zza ramienia i odbierała zakazany obiekt. Bibliotekarz nigdy się nie gniewał; po prostu wyglądał na bardzo urażonego i zasmuconego tą sprawą, a potem zjadał papierosa.
No jednak coś powiem. Jeśli myślicie, że to łatwa i przyjemna praca – MYLICIE SIĘ:
Podobno, ponieważ wielkie ilości magii potrafią mocno odkształcić zwykły świat, Biblioteka nie przestrzegała normalnych zasad czasu i przestrzeni. Podobno ciągnęła się po wieczność. Podobno całymi dniami można by wędrować wśród odległych regałów, podobno gdzieś tam żyły całe plemiona zagubionych studentów, podobno niezwykłe istoty czaiły się w zapomnianych wnękach, a polowały na nie istoty jeszcze dziwniejsze.
Nie przysyłajcie orzeszków. Nie przechodzą przez maila.