12.IV
Ostatnimi czasy bywa, że ukochany notesik bardzo cierpi. Bo zapomniany i nie zawsze czynią się w nim aktualne notatki. Tak było w tamten właśnie czwartek. W piątek było jeszcze gorzej, bo tego dnia dodatkowo zapomnieniu uległ również kalendarz, będący dla zapisów notesikowych miejscem alternatywnym i rezerwowym. Jakby tego było mało, w przenośnym laptopiku (również służącym zapisywaniu), zapomniało się naładować baterie, i też wypadł z gry, zanim w ogóle zdołałem go uruchomić. Tragedia niczym w „Pieśni o spustoszeniu Podola”.
Kolejne dni również nie sprzyjały notesikowi, a jeden z najważniejszych rozdziałów nie został zapisany atramentem na papierze (przyjemna liczba…)
Okazuje się jednak, że i głowa – jeśli nie pusta – służyć może notatek sporządzaniu i z głowy owej czerpać można. Nie żeby zaraz wszystkim ujawnić zawartość owego czerepu rubasznego, ale od czasu do czasu mogę się z Wami małym co nieco podzielić.
Niedziela Miłosierdzia Bożego. Kościół św. Ducha przy Krakowskim Przedmieściu w Lublinie. Godzina: kilka minut po 9 rano. Kościół odwiedzam z Jolą, akurat był otwarty, więc czemuż by nie wejść? Dobrze, że niedziela, bo w dzień powszedni nie do każdego kościoła tak się wejść da, a wtedy pozostaje – co najwyżej – wizyta w przedsionku. Takie czasy, że i do Pana Boga trudno się zwykłemu śmiertelnikowi dostać… przynajmniej na tym ziemskim łez padole. W tym miejscu pojawia się niezwiązana z tematem głównym dygresja, wszak polski należy do grupy dygresyjnych wielce języków. A zatem dygresja o słuchawkach: fajne są te nowe słuchawki, oj fajne. Niby nie z górnej półki, a jednak naprawdę izolują biedną pisarską głowę od dźwięków otoczenia, a czynią to zupełnie przyzwoicie. Nie wiem wprawdzie, czy na Kozienalia w sąsiedztwie wystarczą – dźwięk, i owszem, niwelują, ale na wibracje i drgania gruntu raczej nie pomogą, ale jedno jest pewne: jako pomoc przy pisaniu, zdają się sprawdzać znakomicie (nie chcecie wiedzieć, co się tu czasem wokół dzieje…). Ot, i koniec dygresji.
Weszliśmy więc do św. Ducha – kościół tonął w ciszy, oświetlony jedynie promieniami kwietniowego słońca. W pustych ławkach siedziały dwie – trzy może – osoby, zatopione w swojej osobistej rozmowie ze Stwórcą. Zajęliśmy miejsca w ostatniej ławce po prawej stronie, by również przyklęknąć na chwilę… Wtedy do kościoła weszły dwie starsze panie. Jedna usiadła w ławce przed nami, druga poszła do przodu kościoła i…
– To jest moje miejsce – stanowczy i zagniewany głos chorowitej staruszki odbijał się echem w pustym kościele. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeliśmy w kierunku, z którego dała słyszeć się niezwykła, nawet jak na niektóre nasze kościoły, modlitwa.
– To jest moje miejsce – nie przestawała powtarzać swej mantry starsza pani, której jakaś kobieta najwyraźniej zajęła miejsce w ławce. Zaskoczona ofiara próbowała się bronić, przytaczając argumenty natury historycznej: – Ale przecież miejsca nie są podpisane… W ten sposób – zapewne nieświadomie – nawiązała do tradycji: w dawnych wiekach ławki fundatorów i dobrodziejów kościoła oznaczane były tabliczkami z ich nazwiskami: co zrozumiałe, w ławce takiej nie mogła zasiadać osoba postronna. Sporna ławka nie miała tabliczki z nazwiskiem fundatora, a starsza pani w żaden sposób nie wyglądała na fundatorkę lub też dobrodziejkę. Raczej sama potrzebowała pomocy.

I wtedy, na ułamek sekundy, czas zatrzymał się w miejscu – tylko anioły i święci, skryci w ołtarzowych figurach, znieruchomieli jeszcze bardziej (niż na co dzień). Gabryel nerwowo gładził pokryte piórami skrzydła. Małe aniołki putto gotowe były w każdej chwili dać drapaka do pobliskiego kościoła ojców karmelitów (ojcowie kapucyni, z natury bardziej surowi, przeganiali putto miotłami używanymi do zamiatania klasztornych wirydarzy, dlatego też aniołki wolały schronienie u karmelitów bosych, którzy nie byli w stanie putto dogonić: żwir, którym wysypane były klasztorne podwórce, boleśnie kaleczył ich bose stopy, aniołki natomiast bezwstydnie wykorzystywały przewagę swoich małych, tłustych skrzydełek).
Oczami wyobraźni widziałem już starszą panią przechodzącą od słów do czynów – oto staruszka wyjmuje ze swej torebki różaniec i zaciska go na szyi Bogu ducha winnej kobiety. Albo odrywa deskę z pobliskiego klęcznika i szerokim zamachem… albo mocnym kopnięciem z półobrotu… albo podnosi ławkę niczym dźwignię… . Mam podobno bardzo bogatą wyobraźnię – tym niemniej postanowiłem przemilczeć pomysły w rodzaju domniemania lugera ukrytego w torebce starszej pani tudzież inne incredible imponderabilia.
I wtedy wydarzyło się coś, na co nikt z nas obecnych w kościele nie miał już wpływu: czas ruszył z miejsca. Kobieta okupująca bezprawnie kościelną ławkę zrobiła to, z czego najlepiej znani są Francuzi – skapitulowała. Bez żadnych warunków wstępnych, bez negocjacji i chociażby odrobiny – dla samej zasady – oporu. Zachowała się niczym sam Petain w roku 1940 – wywiesiła wielką, białą flagę. Klasyczna bezwarunkowa kapitulacja. Niestety, szczegóły wydarzeń owej pamiętnej niedzieli czas zatarł i niepamięć… nie jestem zatem w stanie opowiedzieć Wam, czy „pokonana” agresorka, wstając z zajmowanego miejsca, rzuciła bezwzględnej femme sans coeur wzgardliwe spojrzenie pełne nienawiści; czy wręcz przeciwnie, spojrzała z litością na swą nemezis. Jedno jest pewne: herzlose Frau triumfalnie zajęła Sudety i umościła się w ciepłej wciąż jeszcze ławce.
Pokonana – lecz nie przegrana (moralnie) – kobieta przemierzyła… dość wzniosłości! – zasiadła w ławce po drugiej stronie kościoła. Przez krótką chwilę szukała wzrokiem zrozumienia u bliźnich uczestniczących w owej niespotykanej manifestacji chrześcijańskiego miłosierdzia, nie znalazłszy go jednak zatopiła się, być może nawet w modlitwie.
Oczy Joli… ach… (Jarek!) no tak… zatem – oczy Joli i innych zgromadzonych w kościele św. Ducha owieczek widziały w napadniętej przez krewką staruszkę jedynie bezbronną ofiarę agresji ławkowej, moje zaś oczęta rozpoznały w niej rysy owej – z pewnej, niewesołej naszego miasta ulicy – sąsiadki, zamieszkałej pod drugim numerem i nie pierwszej młodości literą alfabetu. Otóż, jak wiecie zapewne, piękny nasz świat jest wielką Stwórcy świątynią, a zatem i ulice są w naturalny sposób kościołem naszym codziennym. W naszej nic z radością, prócz nazwy, nie mającej wspólnego nawie, rzeczona femme fatale co raz to przegania innych z zajmowanych ławek… A zatem trafiła kosa na miłosierdzie? Nie ludzka to rzecz… choć niechybnie ciekawa i frapująca…
Wstaliśmy z Jolą z klęczek i, kierując się ku wyjściu, opuściliśmy naszą ławkę. Starsza pani, zajmująca do tej pory miejsce przed nami, z wyraźną ulgą przesiadła się na nasze miejsce.
Jedna myśl na temat “Nieco Dziennik [2]: Ecce homo!”