(…) Kościół był zawsze zbyt zajęty problemem utrzymania porządku, uniknięcia chaosu, i to nie pozwoliło mu się zorientować, że jego porządek był raczej nieporządkiem. Często się zastanawiam, nie usprawiedliwiając Kościoła, jak to możliwe, że poważne i cnotliwe osoby godziły się i godzą na tyle niesprawiedliwości. Przez trzy stulecia Kościół w Brazylii uważał za normalne, że Murzyni są niewolnikami! Prawda jest taka, że Kościół katolicki należy do mechanizmów władzy. Kościół ma pieniądze, a więc inwestuje swoje pieniądze, grzęźnie po uszy w przedsięwzięciach handlowych i wiąże się z tymi, którzy posiadają dobra. Sądzi, że w ten sposób broni swojego prestiżu, ale jeśli chcemy spełnić rolę, którą sobie przypisaliśmy, nie powinniśmy dłużej myśleć w kategoriach prestiżu. Nie powinniśmy też umywać rąk, jak Poncjusz Piłat, powinniśmy oczyścić się z grzechu zaniedbania i spłacić dług. I odzyskać szacunek młodzieży, jeśli nie jej sympatię, a może miłość. Precz z pieniędzmi, koniec głoszenia religii pod hasłem cierpliwości, posłuszeństwa, ostrożności, cierpienia, jałmużny. Dosyć dobroczynności, kanapek i ciasteczek. Godności ludzi nie broni się, ofiarując im ciastka i kanapki, lecz ucząc ich mówić: należy mi się szynka! To my, księża, jesteśmy winni fatalizmu, z jakim ubodzy godzili się zawsze z tym, że są ubodzy, zacofane narody z tym, że są zacofane. I postępując tak nadal, przyznajemy rację marksistom, według których religie są siłą alienującą i wyalienowaną, czyli opium dla mas!
A niech to, don Helder! Czy Paweł VI wie, że mówi ksiądz również takie rzeczy?
Wie, wie. I tego nie potępia. Tyle tylko, że on nie może mówić tego, co ja. Ma wokół siebie pewne osoby, biedaczysko!
Don Helder, ale czy naprawdę wierzy ksiądz, że obecnie Kościół może spełnić jakąś rolę w poszukiwaniu i wprowadzaniu w życie sprawiedliwości?
Och, nie. Wybijmy sobie z głowy, by po spowodowaniu tylu nieszczęść Kościół mógł sobie pozwolić na przyjęcie tego typu roli. Owszem, mamy obowiązek wypełnić to zadanie, lecz bez chełpienia się. Nie zapominając, że najcięższe winy spoczywają na nas, chrześcijanach. W zeszłym roku w Berlinie uczestniczyłem przez tydzień w okrągłym stole chrześcijan, buddystów, hinduistów, marksistów. Dyskutowaliśmy tam o ważnych problemach świata, analizowaliśmy to, co zrobiliśmy, i doszliśmy do wniosku, że religie mają wielki dług wobec świata, jednak największy dług mają chrześcijanie, a raczej katolicy. Jak można wytłumaczyć, że ta garstka krajów, dzierżąca w rękach osiemdziesiąt procent światowych zasobów, to kraje chrześcijańskie, a często katolickie? Podsumowuję więc: jeśli istnieje jakaś nadzieja, leży ona w wysiłku wszystkich religii połączonych razem. Nie samego Kościoła katolickiego czy samych religii chrześcijańskich. Nie istnieje już ani jedna religia, która miałaby wielkie możliwości. Pokój można osiągnąć jedynie dzięki tym, których papież Jan nazywał ludźmi dobrej woli.
Którzy stanowią pozbawioną władzy mniejszość, don Helder.
Liczą się właśnie mniejszości. To mniejszości zmieniały zawsze świat, buntując się, walcząc, a następnie poruszając masy. Tu jakiś ksiądz, tam jakiś partyzant, tu jakiś biskup, tam jakiś dziennikarz. Nie, żebym próbował pani schlebiać, ale muszę powiedzieć, że jestem jednym z niewielu, którzy lubią dziennikarzy. Kto, jeśli nie dziennikarze, ujawnia niesprawiedliwości i informuje miliony osób? Proszę nie usuwać z wywiadu tej uwagi; fenomen dziennikarzy jest ważny we współczesnym świecie. Dawniej przyjeżdżaliście do Brazylii tylko po to, by mówić o naszych motylach, naszych papugach, naszym karnawale, słowem, o folklorze. Teraz zaś przyjeżdżacie i przedstawiacie problem naszej nędzy, naszych tortur. Zgoda, nie wszyscy; istnieją też ludzie beztroscy, których nie obchodzi, że umieramy z głodu czy wskutek elektrowstrząsów. Zgoda, nie zawsze odnosicie sukces; wasze pragnienie prawdy zatrzymuje się tam, gdzie zaczyna się interes firmy, której służycie. Ale Bóg jest dobry i czasami pozwala, by wasi chlebodawcy okazywali się niezbyt inteligentni. W ten sposób, z Bożym błogosławieństwem, wiadomości zawsze się przedostają i gdy tylko zostaną wydrukowane, rozchodzą się z prędkością rakiety wystrzelonej na Księżyc, a następnie rozlewają się jak rzeka przerywająca wały. Odbiorcy nie są głupi, choć milczą. Mają oczy i uszy, choć nie mają ust. I zawsze przychodzi dzień, w którym wracają myślą do tego, co przeczytali. Czekam tylko na to, by przeczytali tę ostateczną prawdę: nie należy mówić, że bogacze są bogaci, bo ciężej pracowali albo są bardziej inteligentni. Nie należy mówić, że biedni są biedni z powodu głupoty i lenistwa. Gdy brakuje nadziei i dziedziczy się tylko biedę, na nic nie zda się praca czy inteligencja.
Don Helder, gdyby nie był ksiądz księdzem…
Może sobie pani zaoszczędzić pytania; nie potrafię sobie nawet wyobrazić, bym mógł być kimkolwiek innym niż księdzem. Proszę pomyśleć: uważam brak wyobraźni za zbrodnię, a jednak brakuje mi wyobraźni, by ujrzeć siebie jako nieksiędza. Bycie księdzem jest dla mnie nie tylko wyborem, jest sposobem na życie. Jest tym, czym woda dla ryby, niebo dla ptaka. Ja naprawdę wierzę w Chrystusa, Chrystus nie jest dla mnie abstrakcyjnym pojęciem, jest osobistym przyjacielem. Bycie księdzem nigdy mnie nie rozczarowało ani nie było powodem do żalu. Celibat, czystość, brak rodziny, rozumianej tak jak rozumiecie ją wy, ludzie świeccy, to wszystko nigdy nie stanowiło dla mnie ciężaru. Jeśli zabrakło mi pewnych radości, otrzymałem i otrzymuję inne, o wiele bardziej podniosłe. Gdyby pani wiedziała, co czuję, gdy odprawiam mszę, jak bardzo się z tym utożsamiam! Msza naprawdę jest dla mnie Golgotą i Zmartwychwstaniem, jest szaloną radością! Jeden rodzi się, by śpiewać, inny, by pisać, inny, by grać w piłkę, a kto inny rodzi się, by zostać księdzem. Ja urodziłem się po to, by zostać księdzem; zacząłem tak twierdzić w wieku ośmiu lat, i to z pewnością nie dlatego, że rodzice wbili mi to do głowy. Mój ojciec był masonem, a moja matka chodziła do kościoła raz na rok. Pamiętam nawet, że pewnego dnia mój ojciec się wystraszył i rzekł: „Synu, mówisz zawsze, że chcesz zostać księdzem. Ale czy wiesz, co to znaczy? Ksiądz to ktoś, kto nie należy do siebie samego, bo należy do Boga i ludzi, ktoś, kto musi rozdzielać tylko miłość, wiarę i miłosierdzie…”. A ja mu odpowiedziałem: „Wiem. Dlatego właśnie chcę zostać księdzem”.
Ale nie zakonnikiem. Księdza telefon dzwoni zbyt często, a ten murek, ostrzeliwany seriami z karabinu maszynowego, nie nadaje się na klasztor.
Och, myli się pani! Noszę klasztor w swoim wnętrzu. Może jest we mnie niewiele mistycyzmu i w moich bezpośrednich spotkaniach z Chrystusem też jestem impertynencki, jak chciał Chrystus. Zawsze przychodzi jednak chwila, gdy izoluję się niczym mnich. Co noc budzę się o drugiej, wstaję, ubieram się i składam części, które porozsypywałem za dnia: tu ręka, tam noga, głowa nie wiadomo gdzie. W samotności sklejam siebie, rozmyślam, piszę albo się modlę i przygotowuję do mszy. Za dnia jestem człowiekiem umiarkowanym. Niewiele jem, nie lubię pierścieni i drogocennych krzyży; jak pani widzi, cieszę się ogólnie dostępnymi darami: słońcem, wodą, ludźmi, życiem. Piękne jest to życie i często się zastanawiam, dlaczego, aby je podtrzymać, trzeba zabijać inne życie; choćby to było jajko albo pomidor. Tak, wiem, że przeżuwając pomidora, sprawiam, że staje się on don Helderem, i w ten sposób go idealizuję, czynię go nieśmiertelnym. Pozostaje jednak faktem, że niszczę pomidora. Dlaczego? To tajemnica, której nie potrafię zgłębić i którą odsuwam od siebie, mówiąc: trudno, człowiek jest ważniejszy od pomidora.
A kiedy nie myśli ksiądz o pomidorach, czy nie zdarza się księdzu być trochę mniej zakonnikiem i trochę mniej księdzem? Słowem, denerwować się na ludzi, że są mniej warci od pomidora, i marzyć co najmniej o tym, by trochę im przyłożyć?
Gdyby mi się to zdarzało, byłbym księdzem z karabinem na ramieniu. I bardzo szanuję księży z karabinem na ramieniu, nigdy nie mówiłem, by używanie broni przeciwko ciemięzcom było niemoralne czy niechrześcijańskie. Ale to nie mój wybór, nie moja droga, nie mój sposób wprowadzania w życie Ewangelii. Dlatego, gdy się denerwuję i zauważam to po tym, że nie potrafię wydusić słowa, hamuję się i mówię: „Spokojnie, don Helder!”. Tak, rozumiem, nie potrafi pani pogodzić tego, co właśnie pani powiedziałem z tym, co mówiłem wcześniej; z jednej strony klasztor, z drugiej polityka. Ale to, co pani nazywa polityką, dla mnie jest religią. Chrystus nie stał po stronie ciemiężycieli, nie uginał się przed tymi, którzy mówili: jeśli bronisz młodych ludzi porywających ambasadorów, jeśli bronisz młodych ludzi napadających na banki, by kupić broń, popełniasz zbrodnię przeciwko ojczyźnie i państwu. Kościół chce, abym zajmował się wyzwoleniem duszy, lecz jak mogę wyzwolić duszę, jeśli nie wyzwolę ciała, w którym ta dusza się znajduje? Chcę zaprowadzić do nieba ludzi, nie posłuszne szczeniaki. A tym bardziej nie szczeniaki z pustym żołądkiem i zmiażdżonymi genitaliami.
Dziękuję, don Helder. Wydaje mi się, że zostało powiedziane prawie wszystko. Ale co się teraz z księdzem stanie?
Cóż! Nie chowam się, nie bronię i nie trzeba zbyt wiele odwagi, żeby mnie sprzątnąć. Jestem jednak przekonany, że nie mogą mnie zabić, jeśli nie zechce tego Bóg. Jeśli zaś Bóg tak zechce, bo uważa, że tak będzie właściwie, przyjmę to jako łaskę; kto wie, może moja śmierć się na coś przyda. Straciłem prawie wszystkie włosy, tych kilka, które mi zostało, jest białych i nie pozostaje mi wiele lat życia. Ich groźby nie budzą więc we mnie strachu. Słowem, raczej trudno im będzie zmusić mnie za ich pomocą do zamknięcia gęby. Jedynym sędzią, którego uznaję, jest Bóg.
Recife, sierpień 1970
Obszerny fragment wywiadu z Helderem Camarą.
Oriana Fallaci, Wywiad z historią.